W tym roku Adwent jest krótki. Pewnie dlatego z wielu stron słychać było przestrogę aby nam ten Adwent nie uciekł. Przed nami ostatnia prosta. Jeszcze tylko kilka dni i święta Bożego Narodzenia. Nie wiem jak wyglądał Adwent przed soborem ale 101 lat temu układ kalendarza był taki sam. Też pewnie była przedświąteczna krzątanina, zakupy, sprzątanie. Ale nie w rodzinie Albertyńskiej. Święty Brat Albert świadom bliskiego końca ziemskiego życia wyjechał z Zakopanego mówiąc: „Nie chcę wam sprawiać kłopotu mą chorobą i śmiercią; pojadę do Krakowa i tam umrę”. Przybył do Krakowa 20 grudnia i położył się na swoim ubogim tapczanie. Przed nami ostatnia prosta Roku św. Brata Alberta, który zakończy się 25 grudnia tego roku, w 101 rocznicę jego śmierci.
Moja przygoda ze św. Bratem Albertem zaczęła się od … papierosa. W jednej z homilii arcybiskupa Grzegorza Rysia usłyszałem, jak cały świat Adama Chmielowskiego rozsypał się na jednym niedopałku papierosa. Szybko przekonałem się, że o Bracie Albercie wiem nie wiele więcej od mojego kolegi, który stwierdził, że „to ten, który stracił nogę w Powstaniu Styczniowym”. Tak, to ten. Pełen ideałów, wciąż dążący do perfekcji.
Kiedy wybuchło powstanie miał 17 lat i bez wahania ruszył do walki. Po drugiej przegranej bitwie został wzięty do niewoli ale zdołał uciec. Powstanie dla Adama kończy się 30 września 1863 amputacją nogi. W nocy, na polu bitwy, przy świetle świecy, którą sam trzymał. W ramach znieczulenia dostał cygaro, które z bólu połknął. W ten sposób papieros stał się nieodłącznym elementem jego życia. Żeby uniknąć zsyłki na Sybir wyjeżdża do Paryża i zaczyna tam swoją przygodę z malarstwem.
Potem była Warszawa, Kraków i w końcu Monachium, gdzie w słynnej Akademii Sztuk Pięknych zaprzyjaźnił się z Gierymskim, Wyczółkowskim i Chełmońskim. Można powiedzieć, że świat stał przed nim otworem. Nic tylko malować i robić karierę. I Adam rzeczywiście nie marnuje czasu. Chce być kimś wielkim więc dużo czasu poświęca na studiowanie, obserwuje tylko najlepszych malarzy i sam maluje. Ale to stałe dążenie do perfekcji sprawia, że Chmielowski jest często niezadowolony ze swojej pracy i boi się pokazywać swoje dzieła. Z jego listów wynika też, że źle znosi krytykę. Natomiast z krytykowaniem innych nie ma problemu. Krytykował swoje środowisko, że zamiast tworzyć sztukę gonią za sławą i pieniędzmi. Oberwało się nawet Matejce za „Unię Lubelską”: „Odsunąć podpis, a będą jacyś ludzie bardzo srodzy, poubierani rozmaicie, którzy są w pokoju, w którym coś się odbywa”.
I choć świat stał przed Chmielowskim otworem było mu trudno się w tym świecie odnaleźć. Świadczą o tym słowa, które napisał w liście po wstąpieniu do jezuitów, pełen radości, że w końcu znalazł swoje miejsce: „Wesołą nowinę posyłam […] wstąpiłem do zakonu, za kilka dni dostanę suknię jezuicką, tę sławną czarną sukienkę, pod którą tylu Świętych zwyciężało świat i siebie, a tylu bohaterów krwią się oblało za Boga i wiarę. […] Już nie mogłem dłużej znosić tego złego życia, którym nas świat karmi, nie chciałem już dłużej tego ciężkiego łańcucha nosić. Świat, jak złodziej,wydziera co dzień i w każdej godzinie wszystko dobre z serca […]. Dla tego wszystkiego wstępuję do zakonu; jeżeli duszę bym stracił, cóż by mi zostało?”. Idealny materiał na świętego… A, i jeszcze obiecał Panu Bogu, że nie weźmie już więcej papierosa do ust.
Po około pół roku, gdy Adam zobaczył w ogrodzie niedopałek papierosa, rzucił się na niego i szybko wypalił. To był koniec. Całe życie, które Chmielowski tak skrzętnie budował, legło w gruzach. Okazuje się że można uciec przed światem ale nie można uciec przed sobą. Z ciężkim załamaniem nerwowym spowodowanym niedotrzymaniem złożonej obietnicy wylądował w Szpitalu Psychiatrycznym gdzie orzeczono melancholię (dziś powiedzielibyśmy depresję). Jego stan był bardzo ciężki. Przez cztery miesiące nic nie mówił, karmiono go sondą. W końcu, gdy leczenie nie przynosiło efektów, brat wziął go do siebie. I tam następuje przełom. W odwiedziny do brata przyjeżdża ks. Pogorzelski, z którym Adam Chmielowski zaczyna rozmawiać „nie o Bogu teologów, nie o surowym i dalekim Bogu sprawiedliwości i kary, ale o Bogu dobrym i miłosiernym, o Chrystusie wybaczającym i przestającym z grzesznikami” (Z. Mikołejko „Żywoty świętych poprawione ponownie”).
Kończy się „noc ciemna”. Adam odkrywa czym jest łaska i Boże miłosierdzie. Dla mnie on w tym momencie doświadcza tego, że Bóg go kocha takim jakim on jest. Bez żadnych zasług, zupełnie za darmo. On już wie, że nie musi być doskonały, że łaska Boża wyprzedza każde jego działanie. Ale ile musiał przejść… Jak powiedział abp Ryś: „Półtora roku więzienia w swoich skrupułach, w swoim poczuciu beznadziejności, w tym, że rozwaliły się wszystkie ideały. Półtora roku takiego więzienia, przychodzi Chrystus i otwiera ci więzienie”. Warto zauważyć, że entuzjazm i działalność religijna nie uszła uwadze carskiej władzy i Chmielowski dostał trzy dni na opuszczenie Cesarstwa. Wrócił wtedy do Krakowa.
Minie jeszcze pięć lat zanim Adam założy habit i stanie się dobrze nam znanym Bratem Albertem. Ale jest to już tylko czas dojrzewania do radykalnej zmiany. Czas fascynacji św. Franciszkiem z Asyżu, od którego zaczerpnie ideę radykalnego ubóstwa. Czas poznawania św. Jana od Krzyża (nota bene za sprawą swojego kolegi z Powstania, karmelity, św. Rafała Kalinowskiego), którego „Ostrożności” staną się regułą życia Braci i Sióstr Albertynek. Czas zaangażowania się w Konferencji Panów św. Wincentego a Paulo, która zajmowała się działalnością charytatywną i dzięki której Adam trafił do męskiej ogrzewalni na krakowskim Kazimierzu. Zobaczył tam ogromną biedę ale gdy po kilku dniach wrócił z jedzeniem okazało się, że ci ludzie nie chcą jego „łaski”. Zrozumiał szybko, że bardziej niż jedzenia potrzebują przywracania im godności. Kupił szare sukno i poprosił kapucynów aby uszyli mu prosty habit. Za zgodą krakowskiego biskupa przywdział habit i złożył śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Jak napisał do swojego brata: „Zmarł Adam Chmielowski, narodził się Brat Albert”.
I zamieszkał Brat Albert pośród najbardziej potrzebujących czyniąc starania aby zapewnić im lepszy byt. Nie wstydził się odwiedzać swych dawnych znajomych i prosić o jałmużnę. Nie chciał, za św. Franciszkiem, niczego na własność więc swoją działalność prowadził w budynkach należących do miasta. Gdy jeden ze współbraci narzekał, że miasto im nie pomaga brat Albert sprowadził go na ziemię mówiąc, że przecież sami prosili radę miasta o zgodę na zamieszkanie z ubogimi i w takim razie sami muszą się o tych ubogich zatroszczyć. Zakładał schroniska i ogrzewalnie, budował kuchnie, tworzył miejsca pracy.
Święty Brat Albert mówił, że „powinno się być jak chleb, który dla wszystkich leży na stole z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się jeśli jest głodny”. Święty Jan Paweł II nazwał go „Bratem naszego Boga” i dał świadectwo w książce „Dar i tajemnica”, że postać św. Brata Alberta miała dla niego decydujące znaczenie: „w okresie mojego własnego odchodzenia od sztuki, od literatury i od teatru, znalazłem w nim szczególnie duchowe oparcie i wzór radykalnego wyboru drogi powołania”.
Doświadczenie bezwarunkowej miłości Boga uruchomiło św. Brata Alberta do wielkich dzieł. A papierosy? Palił je nawet na łożu śmierci. Święci to nie są ludzie doskonali, bez skazy. Święty to ten, kto świadom swojej słabości (i współpracując z łaską pracuje nad nimi) stara się odpowiadać na Bożą miłość. Ten egzamin św. Brat Albert zdał celująco.
Andrzej Siwiecki